Dzielnica wokół Space Needle jest świetna na spacer – można usiąść na trawie, posłuchać kapel, które tam grają, albo przejechać się Monorailem.
Przed powrotem na nocleg próbujemy świeżego West Coast IPA.
I powrót do Fremontu, jako że rano jedziemy do Kanady.
Poranna pobudka, auto i kierunek na północ, do Kanady.
Drogi puste i piękne, zalesione, zielone. Nie bez powodu stan Washington nazywa się The Evergreen State.
Droga piękna, duża kawa (5x americano) jeszcze lepsza.
i po 2 godzinach już jesteśmy na przejściu granicznym.
Powiem szczerze, tak wyluzowanego przejścia nie widziałem nigdzie, oprócz oczywiście krajów w Schengen. Ludzie grają we frisbee na "zielonej granicy", oprowadzają psy lub robią pikniki.
Kontrola graniczna także bardzo wyluzowana – 2-3 pytania i witamy w Kanadzie.
I tak spokojnie dojeżdżamy do stacji kolejki, gdzie zostawiamy auto, żeby dostać się do centrum Vancouver. I spotkać moją knajpę.
Pierwsze wrażenia z Vancouver? Bardzo pozytywne. Jest inaczej niż w Seattle. Czystsze, poczucie bezpieczeństwa o wiele lepsze, co jednak nie wyszło mi na dobre.
Miasto nie jest aż tak popularne jak np. Toronto czy Ottawa. Głównie służy jako szybki postój dla wycieczkowców płynących z USA do Alaski, z krótkimi przystankami na zachodnim wybrzeżu Kanady.
Ciekawostka: w Vancouver odbyła się zimowa olimpiada w 2010 roku, gdzie po raz ostatni skakał Adam Małysz (zdobywając 2x srebro), a jedyne polskie złoto zdobyła Justyna Kowalczyk w biegach narciarskich.
Także "Simpsonowie" wygrali złoto w curlingu podczas olimpiady w Vancouver, ale to inna para kaloszy. Jest nawet pamiątka od Homera.
Miasto widać, że dość nowoczesne. Architektura przypomina inne duże miasta USA.
Widać też, że Vancouver zawdzięcza swój rozwój dostępowi do morza i rybołówstwu, które przez lata było głównym źródłem dochodu miasta.
Oraz oczywiście imigrantom.
Pogoda nie jest idealna, więc staramy się nie oddalać od centrum. Głównie spędzamy czas na West End, oglądając starty i lądowania hydroplanów, które łączą wszystkie wioski na zachodnim wybrzeżu Kanady oraz Seattle.
Największą atrakcją, jaka była najbliżej nas, to Stanley Park, po drugiej stronie mariny, więc tam się kierujemy.
Piękna marina, dziwne budynki.
Oraz domki-statki prosto z opowieści Tove Jansson – Muminki.
Stanley Park to jeden z największych parków miejskich w Ameryce Północnej,
ale niestety pogoda nie pozwala nam na jego zwiedzanie, więc zapada wspólna decyzja: pora na piwo.
Po drodze spiewając kultową piosenkę:
He's a lumberjack and he's OK He sleeps all night and works all day
Robimy postój, ostatni miły w Kanadzie, w kraftowni Steamworks Brewpub, przy Waterfront.
Szeroki wybór kraftów oraz super opcja – 4 testery za 12 CAD, a jeśli kupi się 2x4, dostaje się 10 testerów za 24 CAD. Taką matematykę to ja lubię.
Gadamy z @seba, jaka fajna ta Kanada, jak tu wszystko pięknie. Gadamy z barmanem, oglądamy zawody pokerowe w TV, kibicując zawodnikowi z Ukrainy – aż do momentu, kiedy wychodzimy z lokalu i orientuję się, że brakuje mojego plecaka, który był cały czas koło moich nóg.
Na wielki plus zasługuje menadżerka lokalu, która udostępniła monitoring, aby sprawdzić, czy zobaczymy złodzieja (nie) oraz zafundowała nam Ubera do konsulatu polskiego.
Po tym wszystkim, o wiele później, przekraczamy granicę lądową z USA i kierujemy się do knajpy, którą polecili nam strażnicy graniczni – Red Robin – na burgera, czyli nasz pierwszy ciepły posiłek dnia.
Przed północą jesteśmy w hostelu, styrani, ale ciut zadowoleni, że nie utknęliśmy w Kanadzie.
Jako że mamy jeszcze auto, kierujemy się do Zachodniego Seattle, a szczególnie do “The Junction”.
Właśnie tam znajduje się niezależny sklep z płytami – Easy Street Records.
To tutaj znajdziemy dwa z najważniejszych graffiti związanych ze sceną grunge w Seattle.
Pierwszy z nich, mural upamiętniający zespół Mother Love Bone i jego zmarłego wokalistę Andrew Wooda, został namalowany ręcznie przez basistę zespołu Jeffa Amenta, obecnie grającego w Pearl Jam.
A drugi to mój ulubiony – wokalista zespołów takich jak Soundgarden, Audioslave oraz Temple of the Dog – Chris Cornell.
Easy Street otworzyło swój sklep w West Seattle w 1988 roku, a później dodało kawiarnię/bar, gdzie serwowana jest kawa, śniadania, lunche, piwo, wino i koktajle.
To miejsce to prawdziwe skupisko gadżetów muzycznych – od zwykłych płyt CD/LP...
@kubus95Muzeum lotnictwa w Seattle, gdzie jest trochę samolotów Boeinga do obejrzenia, jest ciekawe i warte odwiedzenia (co nie znaczy, że warto specjalnie w tym celu tam lecieć) . Natomiast zwiedzanie wytwórni w Everett, która na mnie zrobiła duże wrażenie, pozostawia niedosyt, gdy się ją zwiedza jako odwiedzający. Myslę, że dla kogoś, kto interesuje się lotnictwem warto zwiedzić muzeum (Museum od flight) a Everett - do rozważenia.
Dzielnica wokół Space Needle jest świetna na spacer – można usiąść na trawie, posłuchać kapel, które tam grają, albo przejechać się Monorailem.
Przed powrotem na nocleg próbujemy świeżego West Coast IPA.
I powrót do Fremontu, jako że rano jedziemy do Kanady.
Poranna pobudka, auto i kierunek na północ, do Kanady.
Drogi puste i piękne, zalesione, zielone. Nie bez powodu stan Washington nazywa się The Evergreen State.
Droga piękna, duża kawa (5x americano) jeszcze lepsza.
i po 2 godzinach już jesteśmy na przejściu granicznym.
Powiem szczerze, tak wyluzowanego przejścia nie widziałem nigdzie, oprócz oczywiście krajów w Schengen. Ludzie grają we frisbee na "zielonej granicy", oprowadzają psy lub robią pikniki.
Kontrola graniczna także bardzo wyluzowana – 2-3 pytania i witamy w Kanadzie.
I tak spokojnie dojeżdżamy do stacji kolejki, gdzie zostawiamy auto, żeby dostać się do centrum Vancouver. I spotkać moją knajpę.
Pierwsze wrażenia z Vancouver? Bardzo pozytywne. Jest inaczej niż w Seattle. Czystsze, poczucie bezpieczeństwa o wiele lepsze, co jednak nie wyszło mi na dobre.
Miasto nie jest aż tak popularne jak np. Toronto czy Ottawa. Głównie służy jako szybki postój dla wycieczkowców płynących z USA do Alaski, z krótkimi przystankami na zachodnim wybrzeżu Kanady.
Ciekawostka: w Vancouver odbyła się zimowa olimpiada w 2010 roku, gdzie po raz ostatni skakał Adam Małysz (zdobywając 2x srebro), a jedyne polskie złoto zdobyła Justyna Kowalczyk w biegach narciarskich.
Także "Simpsonowie" wygrali złoto w curlingu podczas olimpiady w Vancouver, ale to inna para kaloszy. Jest nawet pamiątka od Homera.
Miasto widać, że dość nowoczesne. Architektura przypomina inne duże miasta USA.
Widać też, że Vancouver zawdzięcza swój rozwój dostępowi do morza i rybołówstwu, które przez lata było głównym źródłem dochodu miasta.
Oraz oczywiście imigrantom.
Pogoda nie jest idealna, więc staramy się nie oddalać od centrum. Głównie spędzamy czas na West End, oglądając starty i lądowania hydroplanów, które łączą wszystkie wioski na zachodnim wybrzeżu Kanady oraz Seattle.
Największą atrakcją, jaka była najbliżej nas, to Stanley Park, po drugiej stronie mariny, więc tam się kierujemy.
Piękna marina, dziwne budynki.
Oraz domki-statki prosto z opowieści Tove Jansson – Muminki.
Stanley Park to jeden z największych parków miejskich w Ameryce Północnej,
ale niestety pogoda nie pozwala nam na jego zwiedzanie, więc zapada wspólna decyzja: pora na piwo.
Po drodze spiewając kultową piosenkę:
He's a lumberjack and he's OK
He sleeps all night and works all day
Dla niekumatych: https://youtu.be/KqRlLQiiHiQ
Robimy postój, ostatni miły w Kanadzie, w kraftowni Steamworks Brewpub, przy Waterfront.
Szeroki wybór kraftów oraz super opcja – 4 testery za 12 CAD, a jeśli kupi się 2x4, dostaje się 10 testerów za 24 CAD. Taką matematykę to ja lubię.
Gadamy z @seba, jaka fajna ta Kanada, jak tu wszystko pięknie. Gadamy z barmanem, oglądamy zawody pokerowe w TV, kibicując zawodnikowi z Ukrainy – aż do momentu, kiedy wychodzimy z lokalu i orientuję się, że brakuje mojego plecaka, który był cały czas koło moich nóg.
Sytuacja opisana była tu: skradziony-paszport-w-kanadzie-z-wiza-i-powrot-wylot-z-usa,766,178560
Na wielki plus zasługuje menadżerka lokalu, która udostępniła monitoring, aby sprawdzić, czy zobaczymy złodzieja (nie) oraz zafundowała nam Ubera do konsulatu polskiego.
Po tym wszystkim, o wiele później, przekraczamy granicę lądową z USA i kierujemy się do knajpy, którą polecili nam strażnicy graniczni – Red Robin – na burgera, czyli nasz pierwszy ciepły posiłek dnia.
Przed północą jesteśmy w hostelu, styrani, ale ciut zadowoleni, że nie utknęliśmy w Kanadzie.
https://youtu.be/bOR38552MJADziś to będziemy grungowo. Na to przyjechaliśmy do Seattle.
Jako że mamy jeszcze auto, kierujemy się do Zachodniego Seattle, a szczególnie do “The Junction”.
Właśnie tam znajduje się niezależny sklep z płytami – Easy Street Records.
To tutaj znajdziemy dwa z najważniejszych graffiti związanych ze sceną grunge w Seattle.
Pierwszy z nich, mural upamiętniający zespół Mother Love Bone i jego zmarłego wokalistę Andrew Wooda, został namalowany ręcznie przez basistę zespołu Jeffa Amenta, obecnie grającego w Pearl Jam.
A drugi to mój ulubiony – wokalista zespołów takich jak Soundgarden, Audioslave oraz Temple of the Dog – Chris Cornell.
Easy Street otworzyło swój sklep w West Seattle w 1988 roku, a później dodało kawiarnię/bar, gdzie serwowana jest kawa, śniadania, lunche, piwo, wino i koktajle.
To miejsce to prawdziwe skupisko gadżetów muzycznych – od zwykłych płyt CD/LP...