Jesteśmy w Queenstown więc jakoś musimy się dostać na szlak a konkretnie na przystań Te Anau Downs, z której odpływa łódź do Glade Wharf – wiedząc, że zaczyna on się i kończy w zupełnie dwóch różnych miejscach rezygnujemy z wynajmu auta (bo nawet jak je zostawimy w miejscu startu to i tak musielibyśmy wziąć autobus, żeby dotrzeć do samochodu jak skończymy) na rzecz autobusu – połączenie z miejscowością Te Anau znajdujemy i rezerwujemy na stronie intercity.co.nz w cenie 28NZD/1os. No ale z Te Anau do Te Anau Downs jest kolejnych kilkadziesiąt kilometrów i nie bardzo można znaleźć inne połączenie poza tym oferowanym przez system rezerwacyjny DoC, które jest bardzo drogie, bo kosztuje 25nzd/1os. Kolejny wydatek to łódź z Te Anau Downs do Glade Wharf – i tu nie ma alternatywy – płacimy 81nzd/1os w systemie DoC
Następny koszt to noclegi – 3 chaty to kwota 162nzd/1os
No i powrót czyli po pierwsze łódź z Sandfly Point to Milford Sound – 45,70nzd/1os za 20-minutową podróż łodzią i po drugie – w naszym przypadku – podróż z Milford Sound do Queenstown, którą udało mi się kupić na intercity.co.nz za 47nzd/1os zamiast 90nzd/1os oferowanych przez stronę DoC.
Podsumowując: tanio nie jest, choć jak się dowiadujemy z przewodnika to jest to wersja niedroga dla backpacersów, bo poza tym istnieje opcja „zrobienia” tego szlaku z profesjonalną firmą, która poza transportem i noclegiem, zaoferuje nam ciepłe posiłki i napoje na trasie, a także czystą pościel i ciepły prysznic za bagatela 2000nzd/1os...
:lol:
Logistyka mimo, że z pozoru wygląda na skomplikowaną wcale taka nie jest, najważniejsze to zrobić rezerwację na ten szlak – co jak już pisałem – w sezonie wcale takie łatwe nie jest, bo miejsca wyprzedają się w całości zaraz po otwarciu możliwości rezerwacji.
No ale nam się udało i tę rezerwację mieliśmy już od lipca 2014 zabezpieczoną. Z samego rana 29. grudnia ruszamy więc autobusem w kierunku Te Anau, gdzie w Fiordland National Park Visitor Centre odbieramy bilety na wszystkie kolejne transporty i noclegi, no i dostajemy prognozę pogody, która delikatnie rzecz ujmując znów nie jest zbyt optymistyczna… W tym miejscu napiszę tylko, że nie potraktowałem do końca poważnie stwierdzenia „będziecie brodzić po kolana w wodzie”… Tak mi się wydawało chyba wtedy, że to żarcik taki… Cóż… o tym czy faktycznie było zabawnie dowiecie się w następnym odcinku…
:mrgreen:
CDN…Muszę wprowadzić małą korektę do opowieści, bo właśnie zauważyłem że w tym roku rezerwacje great walks na sezon 2015/2016 rozpoczynają się już w lutym 2015. Jeśli więc jesteście zainteresowani lada dzień możecie zacząć rezerwować na https://booking.doc.govt.nz/
czas na kolejny odcinek (i w tym miejscu przepraszam za opóźnienie - jeśli ktoś czyta i czeka oczywiście
:) )
…Przygotowując się do wyjazdu do NZ spotkałem się na jakimś forum z pytaniem naiwnego turysty, które brzmiało mniej-więcej: „wyjeżdżam do NZ w styczniu, zastanawiam się czy będzie padało?” – odpowiedź była rozbrajająca: „wyjeżdżając do NZ nie powinieneś pytać czy będzie padał deszcz – tylko kiedy będzie padał i jak mocno…” Otóż taka jest brutalna prawda o NZ – pogoda jest bardzo zmienna i zasadniczo jest bardzo deszczowo o dowolnej porze roku – tzn. szanse że trafisz na deszcz są zawsze dużo większe niż te, że na niego nie trafisz...
;) Ze swojej strony dodam że lekkim oszustwem wydają mi się te piękne widoki w folderach i reklamach ‘great walks’ – bo taka pogoda jak tam widać to jest przez kilkadziesiąt dni w roku i trochę nie fair jest pokazywanie czegoś co tak naprawdę masz bardzo małą szansę zobaczyć…
:lol:
Wracając do naszej podróży, mamy zacząć Milford Track, który jest częścią Parku Narodowego Fiordland. Gdybyście mieli jakieś wątpliwości, który z regionów NZ jest najbardziej deszczowy to rozwieje je piwo Speight's ze swoimi mądrościami pod kapslami…
,
Więc ruszamy: najpierw wcześnie rano z Queenstown do Te Anau, tutaj przesiadka w autobus do Te Anau Downs…
(tak się prezentuje przystań
;) )
…następnie jakieś półtorej godziny promem…
i docieramy do Glade Wharf – początek szlaku.
Po wysiadce obowiązkowa dezynfekcja butów (żeby nie przynieść jakichś chorób itp. do unikalnego ekosystemu
;) )
Pierwszy dzień na Milford Track nie jest jakoś bardzo wymagający, bo chata, do której trzeba dotrzeć znajduję się jakąś godzinę drogi od przystani. Pogoda jest niezła – jest pochmurno ale nie pada, tzn. zaczyna padać dopiero jak wchodzimy do chaty więc udaje nam się nie zmoknąć
;)
A zanim tam docieramy trochę widoczków jednak mijamy
;)
No tak, ale jak już zaczęło padać jak weszliśmy do Clinton Hut tak padało przez całe popołudnie, wieczór, noc i poranek – zmienia się tylko intensywność tego deszczu – w nocy budzi nas burza i gromy…
a to wnętrze naszej sypialni
;)
Ranger uprzedzał nas wieczorem, że rano szlak może być zamknięty i tak też było niestety…
Rano poinformował nas, że na szlaku jest metr wody i że musimy czekać… I tak czekaliśmy sobie do jakiejś godziny 10…
aż w końcu stwierdził, że woda trochę opadła i że on nas podprowadzi kawałek i pójdziemy całą grupą…
No więc idziemy, cały czas pada…
Wiecie jak się idzie w czterdziestoosobowej grupie? Generalnie wolno i do tego cały czas robimy przystanki i żeby poczekać na tych najwolniejszych i cały czas nasiąkamy wodą… Oczywiście mamy niezły sprzęt wodoodporny, odzież z membraną i różne inne cuda ale to wszystko też w końcu zaczyna przemakać…
No i tak idziemy chyba ze dwie godziny i się zastanawiamy trochę po co my tą grupą idziemy i po co nas ten ranger koniecznie chce podprowadzić skoro po drodze nic jakoś szczególnie niebezpiecznego nie spotykamy…
(chociaż…
;) )
i tylko mokniemy bardziej niż byśmy poszli sami…
Aż dochodzimy do tego miejsca:
Gdzie ranger informuje nas żebyśmy trzymali się środka tej zalanej wodą ścieżki i że ona jest tylko zalana przez około kilkaset metrów i woda ma tylko pół metra głębokości no i że my mamy iść właśnie tędy i on nam życzy powodzenia…
;) Jakieś starsze panie próbowały coś protestować i pytały o możliwość powrotu ale ranger był dość stanowczy…
No cóż… no to poszliśmy…
wierzcie lub nie ale przed wejściem widziałem jak długie czarne węgorze (albo coś co je przypomina) śmigają w tej wodzie przed nami… po dwóch krokach, buty były pełne wody…
i tak sobie szliśmy pokonując zalany szlak, najpierw przez jakieś 200-300 metrów i później jeszcze kilka razy…
Czy pisałem już że cały czas pada? Pewnie tak, więc przepraszam że się powtarzam, ale cały czas faktycznie pada, więc jesteśmy już dosyć mokrzy, zmarznięci, butów nie mamy przemoczonych one są po prostu pełne wody… Widoki za to są bezcenne bo te opady powodują totalną kumulację wodospadów schodzących ze szczytów…
No i idziemy dalej…
…i dochodzimy do zbocza, na którym mały zapewne wcześniej strumyczek, przez który wcześniej dawało się przeskoczyć na kamyczkach, zamienił się w rwący potok, który skutecznie blokuje możliwość dalszej podróży… Po drugiej stronie stoi dwóch facetów (jak się później okazało ranger z kolejnej chaty i facet z firmy, która obsługuje grupy zorganizowane), którzy krzyczą, żeby absolutnie nie próbować przechodzić, że oni wzywają helikopter, który przyleci tutaj za pół godziny z mostem… No dobra… to czekamy na helikopter z mostem… teraz brzmi to jeszcze bardziej absurdalnie niż wtedy…
Ciągle pada jak cholera, zimno i w ogóle mało przyjemnie… Czekamy i czekamy chyba z godzinę… jesteśmy już dość zdesperowani i nawet chcemy podjąć próbę przejścia przez ten rwący potok ale dziewczyny odmawiają współpracy…
;) W końcu pojawia się ten helikopter z mostem… (trochę wiało od niego, o deszczu już chyba wspomniałem, więc zdjęcia takie sobie wyszły…)
Uff… jest most… tak się prezentuje w całej swojej krasie
;)
Idziemy więc dalej, no i po ponad godzinie marszu docieramy w końcu do Mintaro Hut.
Nikt z nas nie ma na sobie niczego co pozostałoby suche po tym dniu… Nie wiem czy ktokolwiek z tej czterdziestoosobowej grupy posiadał taką rzecz
;) Długo ten dzień będę pamiętał w każdym razie… Nawiasem pisząc to był Sylwester 2014 roku więc po posiłku, wypiciu dwóch kolejek tequili, jak tylko o 22.00 zgasły światła w chacie poszliśmy spać…
:lol:
Kolejny dzień, Nowy Rok 2015, przynosi nam trochę więcej szczęścia i co za tym idzie słońca.
;) A to ważne bo ten dzień jest potencjalnie widokowo najlepszy – tzn. mamy przed sobą najwyższą część szlaku czyli Mackinnon Pass i dobra pogoda gwarantuje to po co tutaj między innymi przyjechaliśmy: niezapomniane krajobrazy.
Choć założenie mokrych trekkingowych butów o poranku z perspektywą pozostania w nich przez cały dzień i przejścia kilkunastu kilometrów po górach typu alpejskiego jest uczuciem bezcennym, to i tak nastroje są bardzo optymistyczne.
No bo co by dużo pisać – jest pięknie:
Po drodze spotykamy papugi kaka, które słyną z porywania turystom różnych rzeczy, począwszy od butów, a na jedzeniu kończąc. Dlatego buty pozostawione na zewnątrz chaty trzeba związywać (bo papuga nie podniesie dwóch a jednego by mogła), a kurtki i inne rzeczy wieszać (bo papugi interesują się rzeczami leżącymi a nie wiszącymi).
Dzień ten obfituje w widoki różnego typu: góry, las deszczowy, wodospady…
dzięki
:D Myślę że ten przewodnik był tak naprawdę bardziej opiekunem, tzn. czuwał nad nimi, żeby się w bystrzynach nie powywracali, dbał o ich bezpieczeństwo itp. Myślę, że mógł być też pomocny, bo na pewno znał rzekę i mógł powiedzieć że np. tu jest fajne miejsce do kąpieli, a tam jest jakiś schowany wodospad itd.Ale spokojnie, jak pokazuje nasz przykład i wielu innych ludzi, których spotykaliśmy po drodze (włączając starsze Panie koło sześćdziesiątki, które sobie żwawo na kajaczkach poczynały), można tę rzeką przepłynąć samodzielnie bez żadnej opieki, jak już minie pierwsza godzina i pierwsza bystrzyna to wiesz o co chodzi i bez problemu dajesz radę
;)
dla zainteresowanych Milford Track wklejam fajny artykuł, który dziś znalazłem:http://blog.doc.govt.nz/2015/03/19/milf ... s-to-know/(porównajcie sobie moje zdjęcia z tymi w artykule - nie wydaje Wam się że to są nieuczciwe praktyki marketingowe...
:lol: )
Jesteśmy w Queenstown więc jakoś musimy się dostać na szlak a konkretnie na przystań Te Anau Downs, z której odpływa łódź do Glade Wharf – wiedząc, że zaczyna on się i kończy w zupełnie dwóch różnych miejscach rezygnujemy z wynajmu auta (bo nawet jak je zostawimy w miejscu startu to i tak musielibyśmy wziąć autobus, żeby dotrzeć do samochodu jak skończymy) na rzecz autobusu – połączenie z miejscowością Te Anau znajdujemy i rezerwujemy na stronie intercity.co.nz w cenie 28NZD/1os. No ale z Te Anau do Te Anau Downs jest kolejnych kilkadziesiąt kilometrów i nie bardzo można znaleźć inne połączenie poza tym oferowanym przez system rezerwacyjny DoC, które jest bardzo drogie, bo kosztuje 25nzd/1os.
Kolejny wydatek to łódź z Te Anau Downs do Glade Wharf – i tu nie ma alternatywy – płacimy 81nzd/1os w systemie DoC
Następny koszt to noclegi – 3 chaty to kwota 162nzd/1os
No i powrót czyli po pierwsze łódź z Sandfly Point to Milford Sound – 45,70nzd/1os za 20-minutową podróż łodzią i po drugie – w naszym przypadku – podróż z Milford Sound do Queenstown, którą udało mi się kupić na intercity.co.nz za 47nzd/1os zamiast 90nzd/1os oferowanych przez stronę DoC.
Podsumowując: tanio nie jest, choć jak się dowiadujemy z przewodnika to jest to wersja niedroga dla backpacersów, bo poza tym istnieje opcja „zrobienia” tego szlaku z profesjonalną firmą, która poza transportem i noclegiem, zaoferuje nam ciepłe posiłki i napoje na trasie, a także czystą pościel i ciepły prysznic za bagatela 2000nzd/1os... :lol:
Logistyka mimo, że z pozoru wygląda na skomplikowaną wcale taka nie jest, najważniejsze to zrobić rezerwację na ten szlak – co jak już pisałem – w sezonie wcale takie łatwe nie jest, bo miejsca wyprzedają się w całości zaraz po otwarciu możliwości rezerwacji.
No ale nam się udało i tę rezerwację mieliśmy już od lipca 2014 zabezpieczoną. Z samego rana 29. grudnia ruszamy więc autobusem w kierunku Te Anau, gdzie w Fiordland National Park Visitor Centre odbieramy bilety na wszystkie kolejne transporty i noclegi, no i dostajemy prognozę pogody, która delikatnie rzecz ujmując znów nie jest zbyt optymistyczna… W tym miejscu napiszę tylko, że nie potraktowałem do końca poważnie stwierdzenia „będziecie brodzić po kolana w wodzie”… Tak mi się wydawało chyba wtedy, że to żarcik taki… Cóż… o tym czy faktycznie było zabawnie dowiecie się w następnym odcinku… :mrgreen:
CDN…Muszę wprowadzić małą korektę do opowieści, bo właśnie zauważyłem że w tym roku rezerwacje great walks na sezon 2015/2016 rozpoczynają się już w lutym 2015. Jeśli więc jesteście zainteresowani lada dzień możecie zacząć rezerwować na https://booking.doc.govt.nz/
czas na kolejny odcinek (i w tym miejscu przepraszam za opóźnienie - jeśli ktoś czyta i czeka oczywiście :) )
…Przygotowując się do wyjazdu do NZ spotkałem się na jakimś forum z pytaniem naiwnego turysty, które brzmiało mniej-więcej: „wyjeżdżam do NZ w styczniu, zastanawiam się czy będzie padało?” – odpowiedź była rozbrajająca: „wyjeżdżając do NZ nie powinieneś pytać czy będzie padał deszcz – tylko kiedy będzie padał i jak mocno…”
Otóż taka jest brutalna prawda o NZ – pogoda jest bardzo zmienna i zasadniczo jest bardzo deszczowo o dowolnej porze roku – tzn. szanse że trafisz na deszcz są zawsze dużo większe niż te, że na niego nie trafisz... ;) Ze swojej strony dodam że lekkim oszustwem wydają mi się te piękne widoki w folderach i reklamach ‘great walks’ – bo taka pogoda jak tam widać to jest przez kilkadziesiąt dni w roku i trochę nie fair jest pokazywanie czegoś co tak naprawdę masz bardzo małą szansę zobaczyć… :lol:
Wracając do naszej podróży, mamy zacząć Milford Track, który jest częścią Parku Narodowego Fiordland. Gdybyście mieli jakieś wątpliwości, który z regionów NZ jest najbardziej deszczowy to rozwieje je piwo Speight's ze swoimi mądrościami pod kapslami…
Więc ruszamy: najpierw wcześnie rano z Queenstown do Te Anau, tutaj przesiadka w autobus do Te Anau Downs…
(tak się prezentuje przystań ;) )
…następnie jakieś półtorej godziny promem…
i docieramy do Glade Wharf – początek szlaku.
Po wysiadce obowiązkowa dezynfekcja butów (żeby nie przynieść jakichś chorób itp. do unikalnego ekosystemu ;) )
Pierwszy dzień na Milford Track nie jest jakoś bardzo wymagający, bo chata, do której trzeba dotrzeć znajduję się jakąś godzinę drogi od przystani. Pogoda jest niezła – jest pochmurno ale nie pada, tzn. zaczyna padać dopiero jak wchodzimy do chaty więc udaje nam się nie zmoknąć ;)
A zanim tam docieramy trochę widoczków jednak mijamy ;)
No tak, ale jak już zaczęło padać jak weszliśmy do Clinton Hut tak padało przez całe popołudnie, wieczór, noc i poranek – zmienia się tylko intensywność tego deszczu – w nocy budzi nas burza i gromy…
a to wnętrze naszej sypialni ;)
Ranger uprzedzał nas wieczorem, że rano szlak może być zamknięty i tak też było niestety…
Rano poinformował nas, że na szlaku jest metr wody i że musimy czekać… I tak czekaliśmy sobie do jakiejś godziny 10…
aż w końcu stwierdził, że woda trochę opadła i że on nas podprowadzi kawałek i pójdziemy całą grupą…
No więc idziemy, cały czas pada…
Wiecie jak się idzie w czterdziestoosobowej grupie? Generalnie wolno i do tego cały czas robimy przystanki i żeby poczekać na tych najwolniejszych i cały czas nasiąkamy wodą… Oczywiście mamy niezły sprzęt wodoodporny, odzież z membraną i różne inne cuda ale to wszystko też w końcu zaczyna przemakać…
No i tak idziemy chyba ze dwie godziny i się zastanawiamy trochę po co my tą grupą idziemy i po co nas ten ranger koniecznie chce podprowadzić skoro po drodze nic jakoś szczególnie niebezpiecznego nie spotykamy…
(chociaż… ;) )
i tylko mokniemy bardziej niż byśmy poszli sami…
Aż dochodzimy do tego miejsca:
Gdzie ranger informuje nas żebyśmy trzymali się środka tej zalanej wodą ścieżki i że ona jest tylko zalana przez około kilkaset metrów i woda ma tylko pół metra głębokości no i że my mamy iść właśnie tędy i on nam życzy powodzenia… ;) Jakieś starsze panie próbowały coś protestować i pytały o możliwość powrotu ale ranger był dość stanowczy…
No cóż… no to poszliśmy…
wierzcie lub nie ale przed wejściem widziałem jak długie czarne węgorze (albo coś co je przypomina) śmigają w tej wodzie przed nami… po dwóch krokach, buty były pełne wody…
i tak sobie szliśmy pokonując zalany szlak, najpierw przez jakieś 200-300 metrów i później jeszcze kilka razy…
Czy pisałem już że cały czas pada? Pewnie tak, więc przepraszam że się powtarzam, ale cały czas faktycznie pada, więc jesteśmy już dosyć mokrzy, zmarznięci, butów nie mamy przemoczonych one są po prostu pełne wody…
Widoki za to są bezcenne bo te opady powodują totalną kumulację wodospadów schodzących ze szczytów…
No i idziemy dalej…
…i dochodzimy do zbocza, na którym mały zapewne wcześniej strumyczek, przez który wcześniej dawało się przeskoczyć na kamyczkach, zamienił się w rwący potok, który skutecznie blokuje możliwość dalszej podróży… Po drugiej stronie stoi dwóch facetów (jak się później okazało ranger z kolejnej chaty i facet z firmy, która obsługuje grupy zorganizowane), którzy krzyczą, żeby absolutnie nie próbować przechodzić, że oni wzywają helikopter, który przyleci tutaj za pół godziny z mostem…
No dobra… to czekamy na helikopter z mostem… teraz brzmi to jeszcze bardziej absurdalnie niż wtedy…
Ciągle pada jak cholera, zimno i w ogóle mało przyjemnie…
Czekamy i czekamy chyba z godzinę… jesteśmy już dość zdesperowani i nawet chcemy podjąć próbę przejścia przez ten rwący potok ale dziewczyny odmawiają współpracy… ;)
W końcu pojawia się ten helikopter z mostem… (trochę wiało od niego, o deszczu już chyba wspomniałem, więc zdjęcia takie sobie wyszły…)
Uff… jest most… tak się prezentuje w całej swojej krasie ;)
Idziemy więc dalej, no i po ponad godzinie marszu docieramy w końcu do Mintaro Hut.
Nikt z nas nie ma na sobie niczego co pozostałoby suche po tym dniu… Nie wiem czy ktokolwiek z tej czterdziestoosobowej grupy posiadał taką rzecz ;)
Długo ten dzień będę pamiętał w każdym razie…
Nawiasem pisząc to był Sylwester 2014 roku więc po posiłku, wypiciu dwóch kolejek tequili, jak tylko o 22.00 zgasły światła w chacie poszliśmy spać… :lol:
Kolejny dzień, Nowy Rok 2015, przynosi nam trochę więcej szczęścia i co za tym idzie słońca. ;) A to ważne bo ten dzień jest potencjalnie widokowo najlepszy – tzn. mamy przed sobą najwyższą część szlaku czyli Mackinnon Pass i dobra pogoda gwarantuje to po co tutaj między innymi przyjechaliśmy: niezapomniane krajobrazy.
Choć założenie mokrych trekkingowych butów o poranku z perspektywą pozostania w nich przez cały dzień i przejścia kilkunastu kilometrów po górach typu alpejskiego jest uczuciem bezcennym, to i tak nastroje są bardzo optymistyczne.
No bo co by dużo pisać – jest pięknie:
Po drodze spotykamy papugi kaka, które słyną z porywania turystom różnych rzeczy, począwszy od butów, a na jedzeniu kończąc. Dlatego buty pozostawione na zewnątrz chaty trzeba związywać (bo papuga nie podniesie dwóch a jednego by mogła), a kurtki i inne rzeczy wieszać (bo papugi interesują się rzeczami leżącymi a nie wiszącymi).
Dzień ten obfituje w widoki różnego typu: góry, las deszczowy, wodospady…